Kolejna wizyta w Longyearbyen na Spitsbergenie.
Po zaledwie kilku godzinach snu budzimy się na kempingu w Longyearbyen
na Spitsbergenie. Jest sobota rano, do przejęcia jachtu jeszcze dwa dni.
Przylecieliśmy samolotem zaledwie kilka godzin wcześniej. Teoretycznie
był to środek nocy, ale ponieważ latem słońce tu nigdy nie zachodzi,
wydawało się nam, że to popołudnie.
Spaliśmy zaledwie kilka godzin, ale podekscytowanie i światło nie dają
nam dłużej wyleżeć w śpiworach. Wciąż nie możemy jeszcze uwierzyć, że
wyrwaliśmy się z Londynu, Berlina, Krakowa, Gdańska i Śląska.
Na stołówce czeka już Julka. Wpatrzona w okno i arktyczny krajobraz mówi rzewnie:
Longyearbyen to miejsce startu naszej wyprawy. Większość z nas była tu
już wcześniej. W zeszłym roku, gdy próbowaliśmy opłynąć Spitsbergen,
czy w ramach innych wyprawach arktycznych.
Czujemy się tutaj niczym w domu. Znamy już chyba wszystkie zakamarki miasta.
Mamy nawet wrażenie, że znamy wszystkich jego mieszkańców.
I może faktycznie tak jest…
Dzięki stacji przesyłu danych z satelitów, która jest tu ulokowana,
Longyearbyen ma jedno z najlepszych połączeń internetowych w Europie.
Korzystamy z tego i po raz ostatni sprawdzamy maile oraz media społecznościowe.
Jedno ze zdjęć znalezionych tam wydaje się dziwnie znajome. Czy ta góra
w tle to aby nie ta sama, którą widzimy teraz po drugiej stronie fiordu?
Podpis pod zdjęciem wydaje się dość enigmatyczny, chyba nie tylko dlatego,
że został komputerowo przetłumaczony z Norweskiego.
Najwyraźniej oni też tu są!
Ilonę Wiśniewską, autorkę książek o dalekiej północy ‘Białe’ i ‘Hen’,
spotkaliśmy kilka miesięcy temu na wieczorze autorskim w Londynie. Wygląda
na to, że wraz z mężem przyleciała na Spitsbergen tego samego dnia co my.
Idziemy do muzeum. Tam jej dawni koledzy z pracy potwierdzają, że rzeczywiście
niedawno przylecieli. Nie wiedzą jednak, gdzie Ilona może być teraz. Ku naszemu
rozczarowaniu jej norweska komórka nie odpowiada. Musimy spróbować skontaktować
się internetowo.
Idziemy do miejscowego supermarketu. Ktoś, kto jest tu po raz pierwszy pyta,
czy rzeczywiście przedsionek sklepu spożywczego spełnia funkcję darmowej
kafejki internetowej. Głośno zastanawiamy się, czy lepiej będzie napisać
maila, czy może skorzystać z Facebooka.
Naszej rozmowie przysłuchuje się - jak się za chwilę dowiemy - skipper
z innego jachtu. Płynną Polszczyzną odpowiada, że internet rzeczywiście
działa i jest darmowy, a on właśnie w tej chwili rozmawia z Iloną na czacie.
Szybko dostajemy jej nowy numer telefonu i już po kilku minutach jesteśmy
umówieni na spotkanie następnego dnia u nas na jachcie.
Choć spotkaliśmy się wcześniej tylko raz to, rozmawiamy jak starzy znajomi.
Szybko wymieniamy informacje, co zmieniło się w naszym życiu przez ostatnie
kilka miesięcy. Opowiadamy, jakie są nasze bliższe i dalsze plany.
Niestety spotkanie wydaje się zbyt krótkie. Ilona - czego żałują obie strony -
niestety z nami nie popłynie. Odwozi nas tylko do centrum, gdzie musimy
jeszcze zrobić ostatnie zakupy, a sama pędzi na lotnisko po kolejną grupę
znajomych.
Po kilku dniach spędzonych w miasteczku nie tylko na przygotowaniach,
ale również na wycieczce w okoliczne góry, w końcu przyszedł czas na to,
po co tu przybyliśmy.
Czas pożeglować. Czas na spotkanie z lodem.
Płyniemy na druga stronę Isfjorden. Fiord Lodowy - jak tłumaczy się jego nazwę
Ludzie, widząc nasz jacht, często pytają po co, wozimy ze sobą tyczki
bambusowe na pokładzie. Czy to rodzaj jakiegoś amuletu północy?
Zagadka się rozwiązała. Dwie osoby stojąc na dziobie, biorą je w ręce
i odpychają kawałki lodu od kadłuba. Jednak te naprawdę duże - wielkości pontonu,
czy nawet samego jachtu - musimy opływać dookoła.
Lód wydaje się stale gęstnieć, ale za jedną z większych gór lodowych otwiera
się przestrzeń całkowicie od niego wolna. Teraz możemy dopłynąć na kilkaset
metrów przed czoło lodowca. Moglibyśmy nawet do niego zacumować, ale to
byłoby niebezpieczne.
Tu nagle cichnie towarzyszący nam dotąd zimny wiatr. Lodowiec chroni nas
przed wiatrem, mimo że sam go przecież wzbudził.
W pełnym słońcu stoimy jachtem przed biało-niebieską ścianą lodu wysokości
kilku piętrowego budynku. Nie możemy nacieszyć się tym widokiem. Wyłączamy
silnik i wszystko staje w miejscu.
Panuje kompletna cisza. Słychać jedynie powoli uwalniające się z lodu bąbelki
powietrza. Morze jest nieruchome, a woda odbija słońce, góry i lodowiec
niczym lustro.
Huk spadającego większego kawałka lodu, który oderwał się kilkaset metrów dalej,
wręcz potęguje, a nie rozprasza ciszę. Mała pojedyncza fala kołysze jachtem
i po chwili znów panuje kompletny spokój.
Można by tu zostać na zawsze, ale za chwilę uruchomimy jednak silnik.
Czas nas goni. Pora płynąć.
Nasz rejs przez Morze Grenlandzkie to niejako jeden wielki powrót.
Po raz kolejny odwiedzimy Barentsburg, rosyjskie miasto na Spitsbergenie.
Wrócimy na Islandię, gdzie wielu z nas rozpoczęło przygodę z Północą.
Wracając na południe, odwiedzimy jednak również miejsca, w których nikt
z nas wcześniej nie był. Zgubioną wyspę Jan Mayen, jak również
Ittoqqortoormiit, Uunarteq i Dansk Ø na Grenlandii Wschodniej.
Cały czas będziemy płynąć na południe. Jednak jak na ironię miejsca,
które odwiedzimy, będą zwykle opisywane w przewodnikach, jako te
najbardziej wysunięte na północ.
Będziemy je chłonąć i powoli obraz kempingu w Longyearbyen stanie się równie
nierealny, jak wspomnienia naszych domów w Europie.
Wszędzie, gdzie się zatrzymamy, będziemy chcieli zostać na zawsze.
Mamy jednak zaledwie miesiąc. Miesiąc, w którym czas stanie w miejscu,
a słońce będzie krążyć wokół nas i w naszych głowach 24 godziny na dobę.
Relacja z części wyprawy jachtem ‘JoinUs’ ze Svalbardu do Jan Mayen, Grenlandii i Islandii w sierpniu 2016.
Jeśli tekst się Wam spodobał kliknijcie proszę w małe serduszko na angielskiej wersji tego artykułu.